czwartek, 12 grudnia 2013

Sardynia- czyli tyyyyle scęscia!

            Uwielbiam mieszkać w Murci. Uwielbiam klimat, moją muzułmańską dzielnice, nowych cudownych znajomych, tanie kino ze starymi filmami i śmieszne imprezy w tradycyjnym stylu erasmus. Jednak, miesiąc po powrocie z Barcelony nie mogłam doczekać się tygodniowych sardyńsko-wspinaczkowych wakacji. Po stałych konsultacjach z Witkiem ("weź ciepłe ciuchy, nie kupuj karabinków w decathlonie" itd) i małych nieporozumieniach (na Sardynii są chyba dwa lotniska- dzień wcześniej zorientowałam się, że jednak lecę na to drugie) - wyruszyłam w drogę.
streszczając: pociąg- autobus-noc na lotnisku. W sumie ok 30 godzin podróży ale BYŁO WARTO. Już na początku oprócz Witka w śmiesznej czapce (nie wiem dalej dlaczego postanowiłeś ją kupić...) czekał na mnie prezent powitalny:
 święta zobowiązują!




Pierwsze śniadanie na aklimatyzacje (pesto fresco i sery- chcę tak jeść całe życie)




Szybki ranny prysznic lub wanna, jak kto woli i rozpoczęło się coś co zdecydowaliśmy się nazwać turystyką-wspinaczkową. Wstyd byłoby inaczej bo rozleniwienie sięgało zenitu, a poziom motywacji spadał z każdym kawałkiem pysznego pomidorka, pesto i widoków wkoło: 

 Następnie kilka patentów z poradnika Małego Harcerza- czyli Witek buduje tamę na źródełku żebyśmy nie musieli się przemęczać chodzeniem po wodę do stałego koczowiska: 


Ognisko na bogato z papryką. Trochę żeby nie zamarznąć, a trochę bo harcerskie klimaty są w modzie.


dzień 3
Skoro mamy sprzęt wieziony z dwóch różnych części europy to głupio nie skorzystać. 

I zasłużony obiad. Mówię z czystym sumieniem- pizza w Rzymie nie jest włoską pizzą. Pizza w Wenecji nie jest włoską pizzą. TA pizza to najlepsza pizza świata. To pizza za którą gesler dałaby się zabić. TA sardyńska pizza z Cala Gonnone o idealnym cieście na które wylewanie sosu czosnkowego w studenckim stylu byłoby zbrodnią:

Albo po prostu byliśmy piekielnie głodni i zmęczeni...

Podczas jedzenia poczułam, że kostka którą uderzyłam przy milionowym odpadnięciu w skałę jednak nie jest tak idealnie zdrowa jak myślałam.
Po godzinie nie mogłam już chodzić ani usiedzieć  bólu. 
2 kieliszki vino de casa później, oddaleni 3 km drogi od koczowiska które nazywaliśmy "domem", nie tracąc optymizmu zdaliśmy się na medycynę alternatywną.


Zimna woda i wino (z uprzejmości nie wstawię filmiku z medycznego wywodu Witka) zadziałały lepiej niż wszystkie usztywniacze czy maści. W podskokach wróciłam 3 km, a rano obudziłam się cudownie ozdrowiała.

dzień 4
Nazwany hucznie "restowym". Oficjalnie żeby nie nadwyrężać kostki. Moim zdaniem dlatego, że medycyna domowa ma te minusy, że następnego dnia ból przenosi się z nogi do środka głowy.


Dzień 5
Grubsza wyprawa na drugi koniec miasta.
Po drodze mówię, że chciałabym mieć takiego mądrego psa który kochałby góry. Całkiem rozsądnie stwierdzam jednak, że psem trzeba opiekować się nie tylko w te piękne dni górskich wycieczek i nie można załatwić sobie psa na jeden dzień.
No więc można.
Poznajcie Tomasza Szarmę, który przypałętał się zaraz po wyjściu z samochodu. Przeszedł z nami 40 min po skałach i został cały dzień:
  
Witek podzielił się z Tomaszem większością naszej wody


Więc sami zbieraliśmy ją potem ze skał.
Po co pies ma pić z kałuży skoro my możemy zadowolić się tym co skapie do butelki..





Miejsca w których doświadczam szczęścia absolutnego. W których wybuduje kiedyś chatkę i codziennie będę jeść śniadanie z takim widokiem. Jeśli kiedyś o tym zapomnę proszę o pokazanie mi tych zdjęć.








Dalszy ciąg turystyki wspinaczkowej, mikołajkowy styl był podstawą.

 dzień 6 i ostatni
Po tradycyjnym śniadaniu i tradycyjnej kąpieli w zamarzającym morzu, rozpoczęliśmy ambitnie. 
Droga łatwa, 3 wyciągowa. 
Bałam się jak cholera, Witek pewnie też, że powierza życie blondynce. 
Jakoś poszło, mimo cholernego kasku na głowie i placaka  czekoladami, mandarynkami i wszystkim co KONIECZNIE trzeba wtaszczyć na 80 m




Po zjeździe na dół: Witek je mandarynki i cyka fotki. Ja wiszę metr nad ziemią bo liny, mimo wcześniejszych skomplikowanych obliczeń matematycznych ("chyba starczy...taaak, powinno starczyć) nie starczyło.



Wieczór upływał w atmosferze dostatku od którego już całkowicie się oddzwyczailiśmy.
Świętujemy przejście Witka w kolejną fazę starości, omawiając światowe problemy i zadając sobie pytanie "pomyślałabyś rok temu, że będziemy w TAKIM miejscu w grudniu??"
Nie pomyślałabym- ale jestem najszczęśliwsza, że tak się stało, a Tobie Witek zazdroszczę z całego serca- Mieszkasz w najcudowniejszym miejscu na ziemi!!


Dziękuję za gościnę i za tydzień rewelacyjnych mikołajkowych wakacji!


czwartek, 7 listopada 2013

Barcelona

Mimo, że zapłaciłam miliony monet za bilet na pociąg to było warto. Darmowe słuchawki, muzyczka, "zmierzch" na każdym telewizorze przed siedzeniami i inne tego typu atrakcje.
A tak było w samej Barcelonie:

Widok z hostelowego balkonu (tak, zaznałam w końcu tego luksusu posiadania balkonu)



Katedra św. Eulalii. Dla mnie nic niesamowitego o wiele ciekawiej było na placu przed:

o właśnie tu:




zazwyczaj impreza ta ma miejsce w niedziele ale miałyśmy szczęście bo 1 listopada również można załapać się na pokaz. Sardana- tradycyjny kataloński taniec w wykonaniu raczej starszego pokolenia + muzyka na żywo. REWELACJA




Tak wyglądam jak zgubię drogę: 

Przy czym przy zgubieniu też odnaleźć można fajne rzeczy.



                                               Widok z parku Guell,na panoramę Barcelony



I ja z mamą na tym całkiem porządnym tle.



Jemy sobie ciasteczka z cukierni Babuszki. Jej mąż piecze, ona sprzedaje. Bardzo słodkie, bardzo pyszne.


Widoki i widoczki- Park Guell



                  Mina wyraża mój stosunek do Chińskich turystów. Chociaż w sumie nie byłyśmy lepsze.


Kolumny w parku zaprojektowane przed Gaudiego tak, żeby wyglądały jak pnie palmy. Potwierdzam- tak wyglądały.









Obowiązkowa foteczka na ławce  Gaudiego




I znowu widać z tyłu chiński kunszt modelingu turystycznego a z przodu ja- ciągle się ucze.


Moja ulubiona część. Jedzenie. W knajpce w samym centrum, schowanej w bocznej uliczce, wyglądającej jak bar Agata w czasach swojej świetności. Jedzenie tanie i rewelacyjne.  (boczna od Ramblas, Carrer de sant Pau)

                                                      Krewetki z pietruszką i czosnkiem




                                                      Zaczynamy rowerowe free tour


 
Mamut- nic wspólnego Gaudim ale fajna rzecz

Coś jak brama branderburska w berlinie. Jako, że katalończycy od dawien dawna nie wygrali żadnej wojny, a fajnie mieć zwycięską bramę, zdecydowali się postawić ją na znak szybkiego rozwoju gospodarczego. Dawnego. Teraz raczej nie mieliby czego świętować.



Casa Batllon. Zaprojektowana przez Gaudiegiego. Niektórym przypomina domek z piernika, niektórym przebitego włócznią (ta wieżyczki) smoka (dach). 



                            Punkt obowiązkowy Sagrada Familia. Na pewno warto zobaczyć, ja nie pozostałam pod jakimś niesamowity wrażeniem. Mama, która zachwyca się regularnie wieloma rzeczami- też niespecjalnie.

La Baqueria- bazar przy la Ramblas. Cudowne, magiczne miejsce ze wszystkim co chciałabym pokazać Zuzi i żyłybyśmy sobie w tej krainie czarów.

słodyczki:

                                                                       

                                                                              orzechy



przyprawy


papryki czili


świeżo wyciśnięte soki ze wszystkiego. Około godziny 20 ceny spadają i można kupić dwa za euro.


Octy balsamiczne, oliwy z oliwek.



milion przypraw.





Ostatni dzień, kiedy mama już wróciła do jesiennej polski, postanowiłam chociaż w części spędzić w parku Cytadela jako, że tęskniło mi się za poznańskim klimatem. Wybór był bardzo dobry bo miałam okazję posłuchać rewelacyjnego koncertu chłopaków z peru, chile i brazyli. Przesympatyczni, super utalentowani i tak pozytywni, że zamiast wykorzystać ostatni dzień na zwiedzanie niczym porządna turystka, spędziłam go na słuchaniu fajnych anegdotek z ich życia. Jeśli kiedyś spotkacie ich w Barcelonie- posłuchajcie i pogadajcie. Płytka została zakupiona- do przesłuchania w Polo:D


Kilka z tych rzeczy które znajduje się przy zgubieniu siebie.



No i mój ostatni obiad. Nie mogłam się zdecydować co zamówić, więc ostatecznie trochę zażenowana ale siedziałam przed dwoma talerzami + przystawki.  

soczewica z warzywami, super doprawiona.


Makaron z owocami morza z czymś co smakowała jak serek czosnkowy. Dziwne i przepyszne.


Po czym wróciłam do Murci i teraz czekają mnie przynajmniej 3 tygodnie spędzone głównie na próbie odnalezienia się do uczelni. Za szybko to wszystko mija. 

I jak ktoś wie jak obracać zdjęcia to będę wdzięczna za radę!