niedziela, 31 sierpnia 2014

Oslo- dla tych którzy mają o wiele więcej determinacji niż funduszy.

      Już dawno miałam napisać o wypadzie do Oslo na przełomie lutego i marca,  ale jakoś były inne sprawy, a ostatnio kilka osób mniej więcej w tym samym czasie pytało mnie jak to wygląda organizacyjnie. Mówię więc szczerze jak wyglądała organizacja u mnie: kompletnie nijak.
Kiedy na początku lutego zadzwonił do mnie Kreweta, czy chcę lecieć za miesiąc bo bilety po 80 zł, bo nigdy nie byliśmy, bo okazja itd. nie zastanawiając się długo powiedziałam, że pewnie. Po czym zapomniałam o sytuacji i wróciłam do pracy z barem i czytania książek pod ladą.
Lot powrotny  ze Sri lanki miałam 5 dni przed naszym wylotem, wróciłam szczęśliwa i opalona ale też bardzo zmęczona i ledwo co wpadłam na uczelnie żeby zaznaczyć swoją obecność, a już przepakowywałam plecak z letnich sukienek na zimowy klimat norwegi.

BUDŻET
ok 200 zł (380 koron norweskich czyli akurat na chleb z serem i to bardziej goudą niż jakimś lepszym).
+ jeden bagaż nadany na który składały się chleby z Biedronki, sery z Biedronki, jakieś syfy w puszkach z Biedronki, które Szopen i Krewetą mieli jeść. Zabierzcie polski alkohol, nie po to żeby pić w autobusie jak wycieczka all inclusiv do Turcji ale to zawsze dobra karta przetargowa i dobry sposób na odwdzięczenie się ludziom po drodze którzy uratują Wam tyłki.

NOCLEG
Couch surfing- normalnie jedna z najlepszych opcji jakichkolwiek wyjazdów. W Oslo prawie niemożliwa. Rozesłaliśmy kilkadziesiąt próśb, uzupełniliśmy profile żeby wydawać się fajniejsi niż jesteśmy. Zmieniłam zdjęcie na lans w odblaskowych okularach. NIC. Jedna odpowiedź odwołana dzień wcześniej. Wieczór wcześniej poszliśmy na piwo nad wartę obgadać możliwe opcje. Ja odpuściłam po setnym pomyśle Krewety typu "spokojnie, najwyzej podbijemy do kogoś żeby spać w stajni" (W STOLICY!!)  albo "Kasia, ty się niczym nie przejmuj, ja wiem jak ściółkę ułożyć żeby była dobra izolacja". Co my być to będzie, pojechaliśmy bez pieniędzy nawet na najtańszy hostel.

Po przylocie stopem do centrum. Śniadanie na dachu opery i szybka analiza sytuacji. Doszliśmy do wniosku, że mamy 2 opcje: polska plebania albo squat. Zacięcia katolickiego nie było u nikogo, więc powędrowaliśmy szukać gdzieś tego tajemniczego budynku w centrum miasta. Przed wejście łódź podwodna, w środku typ który próbuje ją podpalić i krzyczy że jest brudna i że własnie tak należy to zrobić. Kilka osób maluje coś na murach, my próbujemy dostać się jakoś do środka i pogadać z szefem wszystkich szefów. Zanim jednak rozpracowaliśmy kody undergroundu, spotkaliśmy Agę i Marcina. To była krótka rozmowa:
-Wiecie może jak dostać się tu do środka?
-A nie macie gdzie spać?
-No właśnie myślimy nad jakąś opcją..
-To już macie na łikend bez problemu.

Potem poszliśmy już wszyscy razem na dach opery na kolację i drinki z polskiej wódki.
No i pojechaliśmy do ich ślicznego mieszkania pod Oslo gdzie siedzieliśmy do rana grając w gry, strzelając z wiatrówki i słuchając muzyki.

Wracając do pierwotnego wątku noclegu w Oslo. Rozpisałam się strasznie i doszłam do wniosku, że nie mam pojęcia jak to zrobić. Wiem natomiast jak tego nie robić i jeśli macie przyjaciela który mówi Wam:
spokojnie...będziemy spać:
-na dworcu (zamykany o 23)
-na lotnisku (zadupie 10 wiosek dalej)
-na couchsurfingu (powodzenia, my polegliśmy. Iga z Szopenem jako para z okładki też, więc nie wiem co trzeba reprezentować)
-rozpalimy ognisko (był śnieg, był deszcz, był grad)
-w lesie, na legowisku (serio to powiedział..była zima)
to zbierzcie nakłady spokoju wewnętrzego które miały starczyć na kolejne 10 lat.












Pracujcie na swoją karmę robaczki bo tylko na to można liczyć, nasze szczęście wykroczyło poza najbardziej nierealne scenariusze, które snuliśmy.

A już w następnym odcinku: 3 dni w stolicy- jak rozdysponować grosze żeby zjeść pyszności, liznąć trochę sztuki i zobaczyć jak najwięcej.


wtorek, 12 sierpnia 2014

mieszkanie w indyjskim stylu

Nie bede opisywac perypetii mirszkaniowych bo nie chcę juz myslec o tym ani chwili dluzej.
 Mamy pokój. Mamy mieszkanie z hinduską rodziną. I jest nam tu cudownie.
Ojciec (ok. 40 lat), matka (ok 27) i 4 dzieci (od 6 miesiecy do 8lat). Oprocz fajnej atmosfery mamy tez bariere jezykowa ale staramy sie przekazac sobie najwazniejsze zyciowe informacje.
Po upchnieciu rzeczy w dosc malym pokoju Khan-glowa rodziny powiedział, że mamy mówić gdybyśmy czegokolwiek potrzebowały. Prosi tylko o nie sprowadzanie naszych narzyczonych. Powiedziałam, że nie mamy narzyczonych- mamy za to pokój w ktorym ledwo mieścimy się same. Zaręczyn nie przewidujemy, więc jeden problem został rozwiązany.
Dzieci Khana nie są jak dzieci angielskie (i w ogole większość dzieci), co bardzo lubi podkreślać. Nie krzyczą, nie rozwalają wszystkie wkoło siebie, nie męczą człowieka na każdym kroku i generalnie mądre, roześmiane i sympatyczne są to stworzonka. Najstarszy tłumaczy co mówi do nas Mama w języku Paszto i tak właśnie się komunikujemy. Ona w pięknym sari a ja najczęściej zmęczona po pracy w czarnym służbowym wdzianku.
Przed chwilą jeden z maluszków zapukał do pokoju i dostałysmy taką indyjską kolację z jeszcze ciepłym chlebem. Jest bardzo pyszne i BARDZO ostre. Nie wiem czy mój angielski wskoczył przez ten wyjazd na wyższy level ale wiem, że dziękuję w Paszto to "mirabani" i widzę duże perspektywy na naukę jeszcze kilku słówek.

piątek, 1 sierpnia 2014

Bristol od kuchni

         Podobno 60% ludzi na swiecie nie lubi swojej pracy. Oznacza to, że ponad połowa mieszkańców planety czuje co rano dokładnie to samo co ja.
Nie zamierzam rozczulać się nad swoim losem, bo tradycyjnie miałam w tym wszystkim dużo szczęścia: znalazlam pracę prawie od razu po przyjezdzie i dzięki temu spędzając praktycznie cały dzień jako kelnerka mogę układać sobie w między czasie w głowie trasy na które kupię bilety za zarobione w tym motłochu pieniądze.
Knajpa w której pracuje jest największa restauracją w anglii. Działa na zasadzie otwartego bufetu gdzie ludzie po zapłaceniu na wstępie jakiejś kwoty przez 2 godziny mogą jeść co tylko chcą, ile tylko są w stanie.
W praktyce wygląda to tak, ze poza małą częścią normalnych klientów, większość zachowuje się jakby po pół roku wyszła z dżungli i przyszła do nas na pierwszy posiłek.
Widziałam już ze 20 cudownych ozdrowień w ktorych osoby tak otyłe że musiały chodzić o kulach, zostawiały je oparte o blat żeby unieść  5 talerzy. Wyrzucam dziennie tyle jedzenia ze moglabym wykarmic pół afryki.
Nie przeszkadza mi ciężka praca, nie przeszkadza mi monotonnia ale spędzam 10 godzin dziennie w piekle konsumpocjonizmu. Ludzi przerażająco otyłych i jeszcze bardziej przerażająco bezmyślnych.
A potem, chociaż codziennie obiecuję sobie, że wrócę do domu i wyśpię się w końcu to Bristol ma cały czas tyle do zaoferowania, że noc powinna być 2 razy dluższa. Koncerty (ostatnio after z Public enemy), grile, puby, parki i port a wszystko tak klimatycze, że ciężko będzie wrócić do poznańskiej rzeczywstości SQ:-)