streszczając: pociąg- autobus-noc na lotnisku. W sumie ok 30 godzin podróży ale BYŁO WARTO. Już na początku oprócz Witka w śmiesznej czapce (nie wiem dalej dlaczego postanowiłeś ją kupić...) czekał na mnie prezent powitalny:
święta zobowiązują!
Pierwsze śniadanie na aklimatyzacje (pesto fresco i sery- chcę tak jeść całe życie)
Szybki ranny prysznic lub wanna, jak kto woli i rozpoczęło się coś co zdecydowaliśmy się nazwać turystyką-wspinaczkową. Wstyd byłoby inaczej bo rozleniwienie sięgało zenitu, a poziom motywacji spadał z każdym kawałkiem pysznego pomidorka, pesto i widoków wkoło:
Następnie kilka patentów z poradnika Małego Harcerza- czyli Witek buduje tamę na źródełku żebyśmy nie musieli się przemęczać chodzeniem po wodę do stałego koczowiska:
dzień 3
Skoro mamy sprzęt wieziony z dwóch różnych części europy to głupio nie skorzystać.
I zasłużony obiad. Mówię z czystym sumieniem- pizza w Rzymie nie jest włoską pizzą. Pizza w Wenecji nie jest włoską pizzą. TA pizza to najlepsza pizza świata. To pizza za którą gesler dałaby się zabić. TA sardyńska pizza z Cala Gonnone o idealnym cieście na które wylewanie sosu czosnkowego w studenckim stylu byłoby zbrodnią:
Albo po prostu byliśmy piekielnie głodni i zmęczeni...
Podczas jedzenia poczułam, że kostka którą uderzyłam przy milionowym odpadnięciu w skałę jednak nie jest tak idealnie zdrowa jak myślałam.
Po godzinie nie mogłam już chodzić ani usiedzieć bólu.
2 kieliszki vino de casa później, oddaleni 3 km drogi od koczowiska które nazywaliśmy "domem", nie tracąc optymizmu zdaliśmy się na medycynę alternatywną.
Zimna woda i wino (z uprzejmości nie wstawię filmiku z medycznego wywodu Witka) zadziałały lepiej niż wszystkie usztywniacze czy maści. W podskokach wróciłam 3 km, a rano obudziłam się cudownie ozdrowiała.
dzień 4
Nazwany hucznie "restowym". Oficjalnie żeby nie nadwyrężać kostki. Moim zdaniem dlatego, że medycyna domowa ma te minusy, że następnego dnia ból przenosi się z nogi do środka głowy.
Dzień 5
Grubsza wyprawa na drugi koniec miasta.
Po drodze mówię, że chciałabym mieć takiego mądrego psa który kochałby góry. Całkiem rozsądnie stwierdzam jednak, że psem trzeba opiekować się nie tylko w te piękne dni górskich wycieczek i nie można załatwić sobie psa na jeden dzień.
No więc można.
Poznajcie Tomasza Szarmę, który przypałętał się zaraz po wyjściu z samochodu. Przeszedł z nami 40 min po skałach i został cały dzień:
Witek podzielił się z Tomaszem większością naszej wody
Więc sami zbieraliśmy ją potem ze skał.
Po co pies ma pić z kałuży skoro my możemy zadowolić się tym co skapie do butelki..
Miejsca w których doświadczam szczęścia absolutnego. W których wybuduje kiedyś chatkę i codziennie będę jeść śniadanie z takim widokiem. Jeśli kiedyś o tym zapomnę proszę o pokazanie mi tych zdjęć.
Dalszy ciąg turystyki wspinaczkowej, mikołajkowy styl był podstawą.
dzień 6 i ostatni
Po tradycyjnym śniadaniu i tradycyjnej kąpieli w zamarzającym morzu, rozpoczęliśmy ambitnie.
Droga łatwa, 3 wyciągowa.
Bałam się jak cholera, Witek pewnie też, że powierza życie blondynce.
Jakoś poszło, mimo cholernego kasku na głowie i placaka czekoladami, mandarynkami i wszystkim co KONIECZNIE trzeba wtaszczyć na 80 m
Po zjeździe na dół: Witek je mandarynki i cyka fotki. Ja wiszę metr nad ziemią bo liny, mimo wcześniejszych skomplikowanych obliczeń matematycznych ("chyba starczy...taaak, powinno starczyć) nie starczyło.
Wieczór upływał w atmosferze dostatku od którego już całkowicie się oddzwyczailiśmy.
Świętujemy przejście Witka w kolejną fazę starości, omawiając światowe problemy i zadając sobie pytanie "pomyślałabyś rok temu, że będziemy w TAKIM miejscu w grudniu??"
Nie pomyślałabym- ale jestem najszczęśliwsza, że tak się stało, a Tobie Witek zazdroszczę z całego serca- Mieszkasz w najcudowniejszym miejscu na ziemi!!
Dziękuję za gościnę i za tydzień rewelacyjnych mikołajkowych wakacji!